Tajlandia 3: Ayutthaya
Tajlandia 3: Ayutthaya
Intrygujące, nastrojowe świątynie, niesamowite widoki i jazda na rowerze w tajskim chaosie. Czyli jeden z sympatyczniejszych dni w moim życiu 😊
Droga ku dawnej stolicy Tajlandii
Data podróży: 19 kwietnia 2017
Ayutthaya położona jest kilkadziesiąt kilometrów od Bangkoku. Postanowiłam dostać się tam pociągiem. Kosztował grosze, a podróż trwała około dwie godziny. Osobiście uwielbiam kolejowe podróże i standard wagonów nie ma dla mnie większego znaczenia, bo i tak taka przejażdżka to atrakcja sama w sobie 😁
Moje próby dotarcia na dworzec autobusem miejskim spełzły na niczym, dlatego dostałam się tam tuk-tukiem. Znalezienie połączenia i kupno biletu nie sprawiły żadnego problemu, chociaż wsiadając do pociągu była ta nutka niepewności, czy to na pewno ten. W moim wagonie natknęłam się na pewnego podróżującego Francuza i jako dwójka „białasów” szybko nawiązaliśmy rozmowę. Jak się okazało, mój towarzysz podróży chciał się dostać na bangkockie lotnisko i wybrał pociąg, jako tę najpewniejszą formę transportu… Owszem, w Europie to się sprawdza (w końcu koleje są niezależne od korków) ale z pewnością nie w Tajlandii 😂 Pociąg już na starcie miał opóźnienie, a i jego późniejsza prędkość nie powalała. Jakość taboru pozostawiała wiele do życzenia, ale rekompensowały to widoki zza szeroko otwartych okien. Mimo gorąca podróż minęła w porządku.
Ayutthaya
Po przyjeździe (poza standardowym tłumem taksówkarzy próbujących naciągnąć turystów na przejażdżki) miłym akcentem był punkt informacyjny z darmowymi mapkami. Wybrałam świątynie, które chciałabym odwiedzić i udałam się do części miasta, w której się one znajdywały, co wiązało się z przeprawą promem. Po drugiej stronie rzeki od razu zauważyli mnie pracownicy wypożyczalni rowerów. Jak zawsze w przypadku takich zaczepek na ulicy odruchowo odmówiłam, po czym dotarło do mnie, że w sumie… czemu nie 😁 Mimo, że faktów świadczących, że ja i rower to nie jest dobre połączenie było sporo:
- ostatnio na rowerze jeździłam jako nastolatka, do tego po pustych drogach mojego zadupia, nigdy w mieście
- ów wypożyczony rower to właściwie stary rzęch
- tajski (lewostronny!) ruch drogowy był wystarczająco chaotyczny bez mojego udziału w nim
Pomyślałam, raz się żyje, spojrzałam na mapę i stwierdziłam, że wystarczy jechać prosto, żeby trafić do celu, więc do dzieła! Mój plan jednak szybko został zweryfikowany, gdy okazało się, że na najbliższym skrzyżowaniu jedyne co potrafię, to skręcić w lewo. Trasa nieco się wydłużyła, ale rower i tak okazał się być strzałem w dziesiątkę.
Świątynie
Główną atrakcją miasta jest park archeologiczny, w którym zachowały się ruiny świątyń buddyjskich pochodzących z XIV-XVIII wieku. Pierwszą świątynią, którą odwiedziłam była Wat Mahathat.
Położona w miarę w centrum, znana jest głównie z enigmatycznej rzeźby, przedstawiającej głowę Buddy. Znajduje się ona pod drzewem, intrygująco opleciona przez jego korzenie. Miałam mały problem z wejściem, bo zapomniałam wziąć ze sobą czegoś na ramiona, a obsługa nie miała nic do wypożyczenia. Pozostało szukać czegoś w pobliskich sklepach z pamiątkami, w cenach wiadomo, turystycznych 😛
Kolejnymi ruinami, które chciałam zobaczyć były Wat Chaiwatthanaram. Jest to jedna z bardziej imponujących świątyń w Ayutthayi, położona na rozległym obszarze, na zachodnim brzegu rzeki Chao Phraya. Żeby się tam dostać musiałam kawałek przejechać, oczywiście musiałam pomylić drogę i o mało co nie wyjechałam gdzieś całkiem za miasto. O trasę zapytałam w jakimś przydrożnym lokalu. Spotkałam tam tak miłego Taja, że sam wsiadł na skuter i kazał jechać za sobą pokazując mi kierunek 😄
Sama świątynia zrobiła na mnie duże wrażenie, jej rozmiar był imponujący. Pozostało mi powoli szykować się do powrotu, co wiązało się z kolejną przejażdżką po mieście. Kiedy już ogarnęłam, jak poruszać się w tym tajskim ruchu, rowerowa wycieczka okazała się niezwykle przyjemna. Widoki w Ayutthayi były przepiękne, liczne świątynie, zieleń, a do tego słonie na drodze. Aż nie chciało się wracać, tyle pozytywnych doświadczeń.
Na sam koniec, już po pożegnaniu z rowerem, zdecydowałam się odwiedzić ostatnią świątynie. Padło na Wat Yai Chai Mongkol, położoną na wschodnich obrzeżach miasta, gdzie dojechałam tuk-tukiem. Jej znakiem rozpoznawczym są liczne buddyjskie figury w rzędach, odziane w szaty oraz rzeźba leżącego Buddy. Można się też wspiąć po schodach i podziwiać widoki. Trafiłam tam już gdy słońce powoli szykowało się do zachodu. Jego promienie tworzyły niesamowity, uduchowiony klimat w tym spokojnym, świątynnym kompleksie. Idealne zakończenie dnia!
Podsumowanie
Ayutthaya wywarła na mnie ogromne wrażenie, właściwie nie spodziewałam się, że to miasto tak mi się spodoba. Pojechałam tam bez większego planu, wszystko robiłam spontanicznie, co chyba tylko dodało temu miastu uroku. Nie trzeba było się szczególnie wysilać, żeby dać się zachwycić temu miejscu.
Spędziłam tam tylko jeden dzień, ale myślę, że te kilka miejscówek, które odwiedziłam, wystarczająco zaprezentowało klimat. W większej ilości świątynie chyba mogłyby się wydać monotonne. Do Ayutthayi lubię wracać wspomnieniami. Był to z pewnością jeden z piękniejszych momentów podczas mojego pobytu w Tajlandii. Niby to tylko miasto ze starymi świątyniami, ale z jakiegoś powodu ucieszyło mnie niezmiernie 🙂